Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Historia. Jak o Kłodzko Czesi z nami wojowali

KATARZYNA KACZOROWSKA
Pochód pierwszomajowy w Kłodzku
Pochód pierwszomajowy w Kłodzku fot. Fotopolska.eu
W 1945 roku wojna wisiała na włosku. Wojna polsko--czechosłowacka o południowe terytoria. Walka szła o Zaolzie, Racibórz, Głuchołazy, Nysę i ziemię kłodzką. Nie tylko zajmowano wsie i miasta, ostrzeliwano posterunki pograniczników, ale też z Niemców robiono... Czechów.

Nasze stosunki z bratnim narodem czeskim mogą rozwijać się w duchu przyjaźni. Działają jednak czynniki, które chcą wsadzać kołki w szprychy gładko toczącego się wozu" - zaczął artykuł T. Jacek Rolicki, którego redakcja "Pioniera" najwyraźniej zaniepokojona sytuacją na polsko-czechosłowackim pograniczu wysłała, by spróbował wyjaśnić czytelnikom nie tylko tajemnicze przesunięcia słupów granicznych, do jakich dochodziło w gorących, powojennych miesiącach 1945 roku.

W naszej galerii możesz zobaczyć zdjęcia Kłodzka, które pochodzą mniej więcej z tego okresu.

Relacje ukazywały się systematycznie. I choć początkowo podkreślano przyjaźń z sąsiadami z południa, w końcu zaczęły się też pojawiać gorzkie słowa. O co chodziło?

Jak pisał w "Innych obliczach historii" Andrzej Szczepański, już po wybuchu II wojny światowej emigracyjne rządy Polski i Czechosłowacji przystąpiły do negocjacji nad współpracą obu państw. Zapowiadała ją wspólna deklaracja Edvarda Beneša i Władysława Sikorskiego z 11 XI 1940 r. Polacy wyłuszczyli w memoriale złożonym ministrowi Ernestowi Bevinowi likwidację niemieckich klinów terytorialnych i wydłużenie wspólnej granicy. Zarys nowych granic Polski, opracowany przez Londyńskie Biuro Prac Politycznych, przewidywał oddanie Czechom znacznej części powiatu głubczyckiego i dawnego hrabstwa kłodzkiego, o powierzchni 2332 kilometrów kwadratowych, zamieszkanej przez ponad 250 tysięcy ludzi. Granica z Czechami miała być dłuższa o 215 kilometrów. Co ciekawe, memoriał, jaki trafił do ministra Bevina, zakładał również przyłączenie do Czechosłowacji Górnych i Dolnych Łużyc.

Zmiany granic brano też pod uwagę w okupowanym kraju. W połowie 1943 r. Krajowa Reprezentacja Polityczna, wytyczając przyszłą granicę z Niemcami, uznała, że część Śląska będzie czeska. W tym samym roku, ale w sierpniu, Komenda Głównej Armii Krajowej była pewna, że Polacy poprą terytorialne roszczenia Czechosłowacji do Kłodzka, Świdnicy, Legnicy, a nawet do dalszych rejonów Dolnego Śląska. Wsparcie jednak łączono z Zaolziem, o które konflikt, aż do zajęcia go przez wojska polskie w 1938 roku, tlił się od zakończenia I wojny światowej.

O nowym terytorium swojego państwa Czesi rozmawiali także ze Stalinem, który w grudniu 1943 roku w Moskwie zaproponował im włączenie do Czechosłowacji południowego pasa Górnego Śląska z Raciborzem, dolnej części Kotliny Kłodzkiej oraz Zagłębia Wałbrzyskiego. Co ciekawe, prezydent Beneš podchodził do tych propozycji z rezerwą, co ostro zarzucili mu czescy komuniści, niekryjący, że zaprzepaścił w ten sposób Kłodzko.
Koniec wojny w maju 1945 roku i upadek nazistowskiej III Rzeszy przyniósł ludziom pokój, ale niekoniecznie spokój, zwłaszcza na terenach przygranicznych. Już wiosną w rejonie Raciborza, Głubczyc, Nysy i Kłodzka zaczęło się robić gorąco (i ostro).

10 maja w Raciborzu pojawili się jednocześnie polska administracja starostwa oraz zmotoryzowana (i uzbrojona) czeska grupa operacyjna. Dopiero dwa dni później radziecki komendant wojenny dostał stosowny rozkaz i przekazał miasto Polakom, zmuszając jednocześnie Czechów do opuszczenia Raciborza. Dokładnie w tym samym czasie w Kłodzku i jego okolicach zaczęła działać czechosłowacka administracja, a w Słonym, Kudowie i Zakrzu pojawili się czescy starostowie. Walka o to, gdzie będzie granica, przybierała też złodziejski charakter. Z Mostowic w Kotlinie Kłodzkiej wywieziono skład fabryki Horna, a z Lasówki fabrykę kryształów. A to tylko część rekwizycji, o których szybko zaczęła pisać polska prasa.

Do Kłodzka polska grupa operacyjna, która miała zorganizować polską administrację w mieście, przyjechała 17 maja. Władzę przejęła dopiero 3 czerwca. Dzień wcześniej do miasta wjechały dwie ciężarówki. 60 czeskich milicjantów zwołało wiec, domagając się włączenia ziemi kłodzkiej do Czechosłowacji. 26 maja Polakom, którzy przyjechali do Bystrzycy Kłodzkiej, radziecki komendant próbował tłumaczyć, że nic nie wie, by miał przekazać im administrację w mieście. Rozkaz w końcu przyszedł. Polska administracja zaczęła legalnie pracować w Bystrzycy 5 czerwca. Nie inaczej było w Wałbrzychu, choć tam rozkazy przyszły szybciej, bo już 28 maja. Początkowo jednak Polacy usłyszeli od Rosjan wprost: miasto będzie czeskie.

O tym, że sytuacja naprawdę była napięta, przekonano się 10 czerwca. Czechosłowacki batalion piechoty, wsparty plutonem czołgów i dwoma plutonami zmotoryzowanymi, przekroczył granicę w rejonie Raciborza. Czesi zajęli 14 miejscowości i zatrzymali się 5 kilometrów od miasta. Wizyta pokojowa nie była. We wszystkich domach przygranicznych Chałupek przeprowadzono rewizje. Wartownicy kolejowi zostali rozbrojeni, zawiadowca stacji aresztowany. Polacy dostali dwie godziny na opuszczenie Chałupek. Dwa dni później polski rząd zażądał od Czechów wycofania się z zajętych terenów. Marszałek Michał Rola-Żymierski wydał rozkaz: 1. Korpus Pancerny ma przejść na rubież Prudnik-Cieszyn, a dowódca 2. Armii obsadzić linię Prudnik-Nysa. Polscy oficerowie mieli dać Czechom dobę na wycofanie się. Zignorowanie żądań miało być rozwiązane prosto: zajęte miejscowości miały zostać otoczone, Czesi zatrzymani i odstawieni na drugą stronę granicy. Dopuszczano użycie broni, ale tylko w przypadku otworzenia ognia przez czeskie wojsko.

14 czerwca wcześnie rano z Wrocławia, Legnicy i kilku innych miast wyjechały ciężarówki z oddziałami straży przemysłowej. Do Kotliny Kłodzkiej dotarło w sumie 500 przeszkolonych ludzi, którzy mieli za zadanie nie dopuścić do przejęcia władzy przez Czechów. Ci bowiem zajęli już Lewin Kłodzki, Międzylesie i kilka okolicznych wiosek. I zatrzymali Polaków, którzy szukali po czeskiej stronie wywiezionych z Nysy składów elektrotechnicznych.

Niezależnie od próby sił wzdłuż granicy, trwała wojna dyplomatyczna. 13 czerwca polski rząd wystosował kolejną notę dyplomatyczną - już w zdecydowanie ostrzejszym tonie. W odpowiedzi sekretarz stanu czechosłowackiego MSZ Vlado Clementis wystąpił w radiu. Jego rodacy usłyszeli, że rząd chce rozpocząć rozmowy ze Sprzymierzonymi. Oczywiście będą dotyczyć ponownego wytyczenia granicy z Polską w rejonie Kłodzka, Raciborza i Głubczyc.

Do rozmów o korekcie granic nie doszło. Rola-Żymierski rozkazał polskim oddziałom przejście do ochrony granic. Czesi zaczęli wycofywać się z zajętych miejscowości. Wycofano też czeski pociąg pancerny, kursujący między Ścinawką Średnią a Kłodzkiem. 22 czerwca zaczęły w Kłodzku funkcjonować polska komendantura wojenna i garnizon. Wydawało się, że na sporne terytoria wraca spokój, ale 28 czerwca w okolicach Śnieżnika ostrzelano żołnierzy I batalionu 25. pp. Jak pisze Andrzej Jaworski, wieczorem, po wywieszeniu nad placówką biało-czerwonej flagi, ostrzał, połączony z obrzuceniem granatami, powtórzył się. Czesi tłumaczyli się później, że wzięli Polaków za Niemców. Werwolf szybko stał się głównym winowajcą nadgranicznych potyczek i konfliktów.

Jacek Rolicki na czeskie pogranicze dotarł pod koniec września 1945 roku. Pierwszą dużą relację z wizyty zamieścił 3 października. Ze strażnicy w wiosce Neuwald na granicę z Czechosłowacją poprowadził go podporucznik Chrostowski, zastępca dowódcy do spraw polityczno-wychowawczych.

"- Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie te jakieś szowinistyczne elementy, które chcą zaklęcie skłócić wzajemne nasze stosunki z Czechami. Patrzcie na przykład na ten słup. Obdrapany jest już mocno, choć niedawno jeszcze pomalowaliśmy go i wkopaliśmy w ziemię. A wiecie dlaczego? Bo nam co pewien czas to jeden, to kilka, a nawet kilkanaście słupów przenoszą nocą po kilkaset metrów w głąb naszego terytorium" - opowiadał podporucznik, a dziennikarz drążył, kto stoi za tym wędrowaniem polskich słupów granicznych.-Przecież polsko-czechosłowackie "koleżeństwo kwitnie, współżycie sportowe i towarzyskie rozwija się znakomicie".

Ppor. Chrostowski był pewien, że za sytuację odpowiadają niedobitki faszyzmu. A Jacek Rolicki relacjonował jego słowa: "Czechosłowacja dopuszcza do działania na swoim terytorium organizację "Wehrwolfu" czyli "Wilkołaków", podziemną organizację hitlerowską. Pełno ich po drugiej stronie granicy. Nie ma prawie tygodnia, żeby nasi chłopcy nie schwytali kilku członków tej organizacji. Przeważnie są to łącznicy między centralą a poszczególnymi organizacyjnymi oddziałami. Nawet schwytaliśmy jednego takiego łącznika, który niósł paczkę ulotek, przeznaczonych do rozkolportowania między ludnością niemiecką na terenie Dolnego Śląska".

Podporucznik rzeczoną ulotkę pokazał Rolickiemu po powrocie do strażnicy, o czym ten informował czytelników "Pioniera" dzień później, 4 października, cytując jej fragmenty:

"Niemcy, nie traćcie nadziei, jeszcze nie wszystko stracone! (...) Polacy się tu nie utrzymają! Nie damy im się utrzymać! Dzięki wysiłkom naszej znakomitej taktyki już otworzyły się oczy angielskich i amerykańskich wielkodusznych narodów, które nie dopuszczą, by »polskie świnie żarły nasz chleb, zebrany na prastarej niemieckiej ziemi!«. Tylko cierpliwości jeszcze trochę! Przyjdzie dzień naszej zapłaty za zniszczenie i wybije jeszcze godzina - już niedługo - gdy będziemy »Pędzili polskie bydło znad niemieckiej Odry i Nissy!«. Niech wtedy nie zabraknie waszej dzielnej niemieckiej ręki!".

W wyniszczonych wojną ludziach, którzy dekretami jałtańskimi musieli zacząć życie na nowo na zupełnie nieznanej im ziemi, takie słowa musiały budzić przerażenie. Dziennikarz na pierwszej stronie "Pioniera" tłumaczył więc, że tereny Czechosłowacji stały się ostatnim po kapitulacji III Rzeszy bastionem nazistów, którzy utworzyli oddziały "Wilkołaków". Te zaś zasilili własowcy. I, co ciekawe, biorąc pod uwagę późniejszą stalinowską retorykę, "prawdopodobnie do oddziałów tych weszli ostatni członkowie bandyckich oddziałów NSZ, którzy jeszcze do niedawna na sudeckich terenach Czechosłowacji uwili sobie gniazdko".

Rolicki odnotował, że na kilka dni przed jego przyjazdem na pogranicze, polskie oddziały stoczyły bitwę z kilkudziesięcioosobowym oddziałem Werwolfu uzbrojonym w granaty i karabiny maszynowe. W artykule znalazł się też opis niespodziewanej wizyty w polskiej strażnicy, którą odwiedzili czescy oficerowie. W czasie spotkania oczywiście rozmawiano o nadgranicznych konfliktach. Czeski oficer tłumaczył polskiemu dziennikarzowi: - Są u nas jednostki, które są wrogo do Polaków nastawione, którym zależy na jątrzeniu wzajemnych naszych stosunków. Oni to posuwają się w swej działalności do współpracy z Niemcami. Wiemy o tym, że na polskie terytorium są przez nasze tajne organizacje wydawane czeskie papiery, stwierdzające jakoby czeskie pochodzenie tych Niemców. Dzięki temu mają oni ułatwione życie u was. Nasz rząd za akcję tę nie może odpowiadać. To są niedobitki faszystowskie, które chcą wygrać na naszej rzekomej niezgodzie - wyjaśniał czeski oficer.

Na zgodę jednak się na zanosiło. Już tydzień później na łamach "Pioniera", na pierwszej stronie, ukazała się notka zatytułowana "Wciąż czeskie jątrzenie. Bądźmy czujni!". Jej autor opisał podróż swojego znajomego, który wracał z Wrocławia do Legnicy (wtedy jeszcze noszącej nazwę Lignica). Razem z nim w przedziale jechał inżynier Hrnciż z Hradec Kralove, podróżujący do Gubina z wizytą rodzinną, co jasno precyzowały informacje w paszporcie. Znajomy dziennikarza, pochodzący z Zaolzia i świetnie znający czeski, nie przyznał się, że jest Polakiem i pociągnął swojego współpasażera za język. Ten zaś powiedział mu otwarcie, że "zarówno powiaty Kładzko, Bystrzyca, Raciborz oraz całe Zaolzie bez żadnej wątpliwości będzie do Czech należeć". Dziennikarz podpisany skrótem "Zet." relacjonował rozmowę swojego kolegi: "O reszcie terytorium Dolnego i Górnego Śląska twierdził, że w niedalekiej przyszłości powrócą do Niemiec".

I jakby było mało tych rewelacji, okazało się, że "oglądając paszport Czecha znajomy mój zauważył w rubryce: dokąd się udaje - zeme nemecko - obok nazw miejscowości Wrocław i Gubin. A więc na urzędowym dokumencie, wystawionym przez władze czeskie, stwierdzone jest rzeź bratni naród słowiański nieuznanie odwiecznych praw Polski do tych ziem, które były zagarnięte przemocą lub podstępem przez zaborczych Germanów. I na takim dokumencie przedstawiciel Rządu Polskiego w Pradze Czeskiej daje swoje "placet" w postaci wizy, a urzędnik graniczny przepuszcza cudzoziemca, który całkiem jawnie i bez obawy obnosi po terytorium rdzennie polskim swoje i instytucji, wystawiającej paszport, poglądy, świadczące o wybitnie wrogim nastawieniu do wszystkiego co polskie, podważające zasady istnienia naszego w tych granicach, jakie zostały nam przez wielkie mocarstwa świata półoficjalnie przyznane".

Nie tylko dziennikarza "Pioniera" napięcia pomiędzy Polską a Czechosłowacją, wyraźnie - jak widać z cytowanego artykułu - podsycane przez administrację czeską, oględnie mówiąc niepokoiły. Konsekwentnie jednak, przynajmniej po stronie polskiej i przynajmniej oficjalnie, winą za konflikt w chwilach zaostrzenia oscylujący wokół wojny, obarczano tajemnicze siły szowinistyczne, unikając oczywistego stwierdzenia - to nasi południowi sąsiedzi chcieli zmiany granicy i różnymi sposobami starali się do tej zmiany doprowadzić.

Jednym z tych sposobów był nagły wzrost liczby ludności czeskiej na spornych terenach, o czym wspomniał Rolickiemu czeski pogranicznik, oczywiście zastrzegając, że za sprawę nie odpowiada czechosłowacki rząd. Wrocławska historyk, dr Joanna Hytrek-Hryciuk z Instytutu Pamięci Narodowej, w artykule "Pseudo-Czesi" - Ludność niemiecka pochodzenia czeskiego w dokumentach Powiatowych Urzędów Bezpieczeństwa Publicznego w Kłodzku i Bystrzycy Kłodzkiej" pisze, że już 3 czerwca 1945 roku nasi południowi sąsiedzi domagając się Kotliny Kłodzkiej - w nocie wysłanej do polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych - podpierali się masowo ponoć przysyłanymi prośbami mieszkańców regionu kłodzkiego.

Z ustaleń dr Hytrek-Hryciuk wynika, że jesienią 1945 roku pracownicy PUBP w Kłodzku zaalarmowali Pełnomocnika Rządu RP na powiat kłodzki, że Niemcy, w tym również funkcjonariusze NSDAP, otrzymują czeskie dokumenty stwierdzające tymczasowo ich czeskie obywatelstwo. Podobnie miało być w Bystrzycy Kłodzkiej. W alarmistycznym tonie donoszono: "to ludność niemal w 80% zgermanizowana, w czasie ich długotrwałego zamieszkiwania i gospodarzenia na terenie, poprzyjmowali oni obywatelstwo niemieckie, częściowo powstępowali do partii politycznych i administracji niemieckiej, a w późniejszym okresie zostali pobrani do wojska niemieckiego".

Polski aparat bezpieczeństwa szybko ukuł nazwę dla tych dziwnych Niemco-Czechów, nazywając ich w oficjalnych dokumentach "pseudo-Czechami". Podkreślano, że ludzie ci nie znają języka czeskiego lub znają go bardzo słabo, nie zamierzają wyjeżdżać, a do powojennej sytuacji na spornych terenach odnoszą się negatywnie, i to zarówno tej firmowanej przez Polskę, jak i tej przez Czechosłowację.

13 grudnia 1945 roku "Pionier" alarmował artykułem zatytułowanym "Czesi a la minute. Fabrykacja fałszywych paszportów nie poprawi stosunków polsko-czeskich". Stefan Trzciński, jego autor, podkreślając dobrą wolę państwa polskiego wobec południowych sąsiadów, obarczył winą za konflikt szowinistów, ale znacznie ważniejsze były konkretne informacje, jakimi podzielił się z czytelnikami.

"Do Urzędu Mieszkaniowego w Jeleniej Górze złożyła pewna niemka (pisownia oryginalna - przypis redakcji) poświadczenie obywatelstwa czechosłowackiego, wydane w listopadzie br. w Pradze dla niejakiego Alfreda Sabaty, proszą ten urząd o zwrócenie mieszkania tegoż Sabaty, które zostało przed kilku tygodniami przydzielone rodzinie polskiej. Ponieważ posrednictwo niemieckie wydało się kierownikowi urzędu podejrzane, przeprowadzono dochodzenie. Okazało się, że niemka jest... żoną rzekomego Czecha Sabaty, a on sam, zameldowany w Urzędzie Meldunkowym jako Niemiec, był według opinii zamieszkałych w mieście współrodaków, czynnym hitlerowcem, a obecnie... znajduje się w niewoli rosyjskiej.

Sprawdzono, w jaki sposób nieobecny niemiec Alfred Sabata mógł otrzymać obywatelstwo czeskie i okazało się, że pojechał "ktoś" nielegalnie do Pragi i przywiózł żądany dokument. Żona Sabaty wcale się z tym nie kryje i chociaż nie umie ani słowa po czesku oświadcza, że niedługo otrzyma obywatelstwo czechosłowackie i to z roku 1944 (!), bo obywatelstwo późniejsze nie dałoby jej dostatecznych uprawnień (...)".

Sprawę pani Alfredowej Sabatowej nagłośniono. Na dowód, że nie jest to odosobniony przypadek, gazeta poinformowała, że wie też o pewnym ogrodniku w Cieplicach, jeszcze do niedawna członku Volkschturmu i że takich nazwisk, fabrykowanych przez administrację czechosłowacką, "Czechów" wśród ludności niemieckiej żyjącej na spornych terytoriach ma więcej.
Pod koniec grudnia roku 1945, w którym skończyła się wojna, gorzkich słów prawdy o Czechach na łamach "Pioniera" było już zdecydowanie więcej. Na drugiej stronie gazety obficie cytowano "Teninske Noviny" z listopada, w których ostro zaatakowano Polskę , a o Polakach z Zaolzia pisano wprost - okupanci.

1 maja 1946 roku w Kłodzku Polacy zorganizowali manifestację - niesione podczas niej transparenty nie pozostawiały cienia wątpliwości. Ziemia Kłodzka nie przypadnie Czechom.

16 maja 1946 r. MSZ zdecydowało o powołaniu polsko-czeskiej Komisji Weryfikacyjnej. Jeszcze w 1946 r. strona polska zaznaczyła, że podczas weryfikacji ludności niemieckiej obowiązywać będzie zasada o uznaniu deklarowanego czeskiego pochodzenia petenta także przy braku stosownych dokumentów. Władysław Wolski, przedstawiciel Ministerstwa Ziem Odzyskanych, zaproponował, by komisja badała wojenną przeszłość weryfikowanej osoby i zaopatrywała Czechów w czechosłowackie dowody osobiste, ale komisja, która prace rozpoczęła latem 1947 roku, odrzuciła ten wniosek.

Polska strona jednak nie zasypiała gruszek w popiele. Już w lutym 1947 w Kłodzku ruszyła akcja sprawdzania wszystkich Niemców podających się za obywateli czechosłowackich. Cel był prosty - znaleźć jak najwięcej materiałów kompromitujących administrację południowych sąsiadów. Równolegle do kontrolerów do pracy ruszyli też agenci, którzy mieli namawiać chętnych Niemców do występowania o polskie obywatelstwo. Mieli je dostawać szybciej, równocześnie zyskując możliwość zatrzymania majątku i uniknięcia wysiedlenia. Jak ocenia dr Joanna Hytrek-Hryciuk, prawdopodobnie liczono nie tylko na zmniejszenie liczby podań o przyznanie czechosłowackiego obywatelstwa, ale również na to, że ci, którzy nie złożą podania o obywatelstwo czeskie, nie przejdą także polskiej weryfikacji i w efekcie zostaną wysiedleni...

Komisja weryfikacyjna z Janem Smetaną, przedstawicielem Czechosłowackiej Republiki, i Bolesławem Mamontem, przewodniczącym polskiej delegacji na czele, w Bystrzycy pracowała od 14 do 16 czerwca 1946 roku. Zbadała 206 wniosków weryfikacyjnych osób, z których sześć miało ważne czeskie paszporty, 56 zweryfikowano pozytywnie jako Czechów, podkreślając, że "wykazali się należycie ze swej przynależności narodowej i nie podlegają repatriacji ani rejestracji jako Niemcy". 141 wniosków odrzucono jako bezpodstawne, co oznaczało wysiedlenie tych osób do Niemiec. Na całej ziemi kłodzkiej pozytywnie komisja zweryfikowała zaledwie 965 osób. Dla wszystkich pozostałych Niemco-Czechów oznaczało to wysiedlenie. Sporne tereny zostały w granicach Polski.

Pochód pierwszomajowy w Kłodzku

Historia. Jak o Kłodzko Czesi z nami wojowali

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na bystrzycaklodzka.naszemiasto.pl Nasze Miasto